czwartek, 14 lutego 2019

Tatrzański sprint - 06-07.10.2018

Długo czekałem na ten urlop. Z racji zmiany pracy oraz miejsca zamieszkania nie mogłem go wziąć w letnim terminie i musiałem czekać do początku października. Jagoda dostosowała się i wzięła wolne w podobnym terminie. W planach mieliśmy między innymi przejście z Kuźnic przez Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów, Szpiglasowy Wierch, być może jakiś kawałek Orlej Perci - ot, takie 4 dni łażenia po Tatrach Wysokich, swego rodzaju "dogrywkę" po wypadzie kwietniowo-majowym, podczas którego odpuściliśmy m.in. Szpiglas i Kościelec.

Nie rezerwowaliśmy żadnych noclegów wiedząc, że Piątka tak czy siak przyjmie każdego, i 6 października o 4 rano wyruszyliśmy z Wrocławia. Podróż minęła bezproblemowo i koło 8:30 byliśmy już w Kuźnicach, skąd ruszyliśmy w stronę Murowańca. Przy pierwszych podejściach odezwało się jednak niedoleczone przeziębienie Jagody i musieliśmy zweryfikować nasze plany. Siedząc pod Murowańcem uznaliśmy, że nie ma sensu jej katować i ogarnęliśmy internetowo nocleg na najbliższe dwa dni w Kuźnicach, niedaleko miejsca, w którym zostawiliśmy samochód (w Murowańcu, z wiadomych powodów, nawet o możliwość nocowania nie pytaliśmy). Tego dnia zaliczyliśmy jedynie Czarny Staw Gąsienicowy i zeszliśmy w dół.

Moja konkubina stwierdziła, że jest niezdolna do jakiejkolwiek dalszej działalności górskiej, stwierdzając jednocześnie, że nie chce mi psuć urlopu i na następny dzień mam całkowicie wolną rękę, a ona zostanie w pensjonacie i spróbuje trochę się wyleczyć.

W niedzielę rano wyruszyłem bez żadnego konkretnego planu w stronę ronda Jana Pawła. Zdecydowałem, że ruszę z miejsca, do którego zawiezie mnie pierwszy bus. W ten sposób trafiłem do Kuźnic, skąd równo o 7 rano ruszyłem w kierunku Hali Kondratowej. Plan, który podczas kilkuminutowej przejażdżki busem wykiełkował mi w głowie, uwzględniał przejście na Kasprowy od strony Przełęczy pod Kopą Kondracką, następnie być może wejście na Świnicę i zejście przez Dolinę Gąsienicową z powrotem do Kuźnic.

Muszę przyznać, że perspektywa samotnego łażenia po Tatrach wydała mi się całkiem ekscytująca - mogłem po raz pierwszy w tych górach iść swoim tempem nie oglądając się na nikogo i sprawdzić, czy faktycznie zasuwam tak, jak twierdzą moi znajomi.

Okazało się, że tak. w schronisku na Hali Kondratowej byłem już po 50 minutach, tuż przed 8 rano. Akurat była w nim pora śniadaniowa, więc zamiast tłoczyć się z nocującymi tam ludźmi w malutkiej sali usiadłem na ławce na zewnątrz schroniska i tam wypiłem piwo. Nie siedziałem jednak długo i wkrótce ruszyłem dalej. Było przyjemnie chłodnie, dzięki czemu się nie przegrzewałem, jednak im wyżej, tym bardziej dawała się we znaki mgła - na tyle, że będąc w 2/3 drogi na przełęcz wszedłem prawie że bezpośrednio na stadko górskich kozic, które spokojnie skubały sobie trawę tuż przy szlaku.



Na przełęczy spotkałem tylko dwie osoby - jednego biegacza, który ruszył w stronę Czerwonych Wierchów i jednego turystę, który szedł w tę samą stronę co ja, lecz kilka minut za mną. Mgła wciąż zalegała, ale trafiały się momenty przejaśnień, dzięki którym mogłem podziwiać zwłaszcza niesamowicie piękną słowacką stronę Tatr.





Czerwony szlak od Przełęczy pod Kopą Kondracką aż do Kasprowego to nieco mniej popularna, ale piękna i łatwa trasa ciągnąca się przez 3,5 kilometra, pozbawiona technicznych trudności i większych podejść. Do pokonania w ciągu półtorej godziny, prowadzi granicą państwa i daje świetne widoki na spory kawał słowackich Tatr.

Na Kasprowy oczywiście wjechała już kolejka i aż do Beskidu kręciło się sporo ludzi, dalej na szczęście znów cisza i prawie nikogo. Spokojniejszym już tempem doszedłem do Przełęczy Świnickiej, spod której nie było jednak widać szczytu Świnicy - im wyżej, tym większa była mgła. Odpuściłem więc sobie to wejście i postanowiłem zejść czarnym szlakiem przez Zieloną Dolinę Gąsienicową. W międzyczasie, podczas krótkiego odpoczynku, uciąłem sobie pogawędkę z idącym w przeciwną stronę żwawym starszym panem. Okazało się, że ma dokładnie osiemdziesiąt lat! Chciałbym być w takiej formie w tym wieku.

Większość chmur i mgły rozwiała się, gdy byłem na wysokości Zielonego Stawu - zapewne miałbym o wiele lepszą pogodę, gdybym wyruszył z godzinę później. Posiedziałem tam chwilę, powiadomiłem Jagodę, że w ciągu półtorej godziny powinienem być w Kuźnicach, i umówiliśmy się na obiad w Tatrzańskim Barze Mlecznym. Do Murowańca nawet nie zachodziłem widząc, ile kręci się koło niego i na prowadzącym doń szlaku osób.

Całą pętlę (1478 metrów podejść i tyle samo zejść, 19,6 kilometrów odległości) pokonałem w niecałe 7,5 godziny (wliczając wszystkie postoje) - o prawie 2 godziny szybciej, niż pokazują tabliczki. Czyli jednak zasuwam w tych górach ;)